Mam takie nieodparte wrażenie, że my (jako naród) uwielbiamy czuć się skrzywdzeni. Otulamy się poczuciem krzywdy jak ciepłą kołderką wysadzaną gwoździami. Zachwycamy się tym, jak pięknie krwawimy, jakie mamy rany i rozlane po całej duszy siniaki. Oh i ah! Rozdrapujemy co się da, bo nie wiemy, jak żyć bez zranień. I tacy chodzimy od gór po morze skrzywdzeni przez okoliczności, sąsiadów, wojny, susze, ideologie.

Lubimy czuć się ofiarą. Bo to, co jest jakoś tam logiczne, daje dużo możliwości zrzucania winy na tych, tamtych, onych.
Nie mamy siły wyróżnić się radością, wdzięcznością, spokojem i pokojem, więc pieścimy się bólem, cierpieniem i łzami. Wspominamy dni wojny, starć, walk, wyzwoleń i oswobodzeń ze zniewolenia. Mamy tabliczki na wspomnienie zastrzeleń, śmierci, więzień i murów. Ale to trochę tak jakbyśmy się zatrzymywali w pół drogi. Niby idziemy od wojny do pokoju, od smutku do radości ale do tej radości i wolności nie dajemy rady dotrzeć.
Ja serio to nie wiem, czy my potrafimy być szczęśliwi. Czy potrafimy cieszyć się spokojem, radością i wolnością. One są dla nas jakoś krępujące. Nieswoje. Niepokojące. Taki paradoks. Bo czy mamy choć jedno święto wdzięczności za to, co jest? Albo święto dobroci? Albo szczęścia? Czy choć na jedno z nich zatrzymujemy fabryki, szkoły i ulice? Czy mamy święto dziękowania za życie, za zdrowie, za miłość, za wolność? Czy mamy święto radości z bycia? Czy mamy święto kochania bliźniego swego jak siebie samego? No. Nie. Nein. Non.
Totalnie nie mając takiej władzy zarządzam więc dzisiejszy dzień Świętem Wdzięczności. Weźmy powiedzmy przynajmniej 3 osobom dzisiaj za co im dziękujemy.

Jestem psychologiem specjalizującym się w tematyce wstydu i odwagi. Współpracuję z osobami i zespołami świadcząc usługi coachingowe i szkoleniowe zarówno dla klientów prywatnych, jak i biznesowych.