Z tym morzem to za każdym razem mam tak samo. Przychodzę na plażę i wzdycham. Godzinami znad parawanu (tak naprawdę nie mam, ale jest sierpień i to słowo top trendy) patrzę, jak rytm „od i do” nuci mi do uszka piosenkę w rytm biegających dzieci, dorosłych budujących zamki z piasku, bo dzieciom już dawno wszystko jedno i starszych, którzy już niejedne wakacje tu spędzili.
Hipnotyzuje mnie widok fal. Hipnotyzuje ich szum. Zastanawiam się za każdym razem dlaczego właściwie. I za każdym razem uradowana swoim własnym odkryciem, jak mój pies totalnie podekscytowany mym powrotem, gdy wracałam po 7 min. z Lidla, wnioskuję, że to te przypływy i odpływy są boskim dziełem natury, która wszystko balansuje.
Za każdym razem wyciągam wniosek, że chce więcej w życiu tej równowagi jak przystało na pokorną uczennicę Matki Ziemi i Ojca Morza. Za każdym razem zachłyśnięta własnym, jakże innowacyjnym odkryciem, wracam do Warszawy, postanawiając na Autostradzie Wolności (jak ta nazwa pasuję - ah i oh - dziękuje cudowni w swej kreacji pracownicy GDDKiA), że wprowadzę tę wolność przypływów i odpływów w życie.
I wiecie co... po powrocie mi się to rzeczywiście udaje... przez jakąś bitą godzinę. Przypływ goni odpływ a odpływ przypływ. Wdech i wydech. Pies głową w dół i pies głową w górę. Naleśnik na lewej a potem naleśnik na prawej stronie patelni. Żółtko i białko. Ą i Ę. Wszystko pasuje. Nowo przywieziona harmonia mojego życia zawłada moim sercem i umysłem na całe wspomniane... 60 minut. Bo potem pierdut i sztormy. A potem znów flauta w moim życiu. Potem znowu ruch. A potem bezruch. I to w sumie dokładnie są te przypływy i te odpływy i to właściwie o to chodzi. No więc, kiedy zaczynam się złościć na te fale zdarzeń mojego życia, resztą sił zaczynam wnioskować, że tu nie chodzi o sztormy, morza, frytki czy mewy. Tylko jak zawsze chodzi o mnie.
Bo to chodzi o to, jak ja mam z tymi przypływami i odpływami. Jak ja na nie reaguje... Czy staram się nimi sterować i zarządzać i kierować? Czy pokornie układam się wobec tego co przychodzi i odchodzi? Czy wołam, ej nie ale, ale, ale tego było za mało, zostań! Czy raczej dostrzegam, że coś dobiegło końca, bo tak miało w planach? Czy wołam za falami, że nie w tę stronę i musi troszkę w lewo? Czy raczej staram się zaczerpnąć z tego, że teraz inaczej?
Wnioski mam takie:
Ja się na falach nie znam. Wiem tylko, że mnie uspokajają. A skoro uspokajają to znaczy, że w życiu będzie podobnie. Coś przyjdzie. Coś wyjdzie. Coś zaleje. Coś osuszy. A ja jestem i obserwuję. Nie steruję.
Im bardziej się opieram tym falom, tym bardziej boli. Im mocniejsza fala, tym większa siła. Wiec zamiast się napinać, trzeba się rozluźnić. Zwyczajnie wyluzować.
Może to morze to taka wyświechtana wakacyjne metafora na wyrost i wcale nie ma się co ekscytować. I tu zaraz mam refleksje: Ty Chmura z Matką Naturą nie zadzieraj. W morzu jest mądrość. I koniec kropka.
Niezależnie czy przypływ czy odpływ frytki smakują tak samo przy jednym i drugim, czyli przez całe życie warto je jeść.
Jestem psychologiem specjalizującym się w tematyce wstydu i odwagi. Współpracuję z osobami i zespołami świadcząc usługi coachingowe i szkoleniowe zarówno dla klientów prywatnych, jak i biznesowych.