Czasem mi to na rękę a czasem totalnie nie, że życie toczy się w cyklach. Cyklach umierania i odradzania. Nocy i dni. Budzenia i zasypiania. No bo tak właśnie tańczy przeszłość z przyszłością do dźwięków teraźniejszości.
Jak jest trudno to chciałabym szybciej tej "śmierci". Jak jest pięknie to chciałabym wiecznego "odradzania". Ale to tak nie działa. Wiecie... gdyby słońce świeciło cały czas, to mielibyśmy pustynie. Gdyby noc zapadła na wieki, to nic by nie urosło. Bez burz nie byłoby życia. Bez słońca nie byłoby nadziei. Już prawie poezję zrobiłam z tego wpisu. Ale messedż mam taki, jak na zdjęciu zrobionym w Gdańsku. Jak jest źle, to się nie przywiązujmy, bo to minie. Jak jest dobrze, to się nie przywiązujmy, bo to też minie. Generalnie wszystko minie.
Właściwie to kluczowe są tylko dwie rzeczy: tempo tych cykliczności i nasza wobec nich postawa. I ta postawa może być przeżywana w samotności, co czasem jest niezbędne. A czasem w kolektywnym doświadczeniu wspólnoty. Łatwiej znosi się ból z ramionach innych. Więcej czujemy radości doświadczając jej z drugim. Łatwiej ocierać łzy, gdy ma kto podać chusteczki. Bosko tracić oddech ze śmiechu, gdy wtóruje mu ktoś obok. I tym oto sposobem, w tym wpisie poetyckim (a jakże) dochodzimy do zjawisk kolektywnego smutku i kolektywnej radości. Zbiorowego przeżywania każdego z nich. Bo my jesteśmy stworzeni do bycia w grupach. A izolowanie się jest jednym z najgroźniejszych mechanizmów psychologicznych. Więc nie idźmy w stronę izolowania się. To nas zgubi. Idźmy w stronę wspólnego przeżywania, bo to nas ocali.
Jestem psychologiem specjalizującym się w tematyce wstydu i odwagi. Współpracuję z osobami i zespołami świadcząc usługi coachingowe i szkoleniowe zarówno dla klientów prywatnych, jak i biznesowych.