To jest jak ze wszystkim. Dzieciństwo też można rozłożyć na skali. Od tych masakrycznie ciężkich historii do tych o znamionach nieba.

Są tacy wśród nas, którzy codziennie nie mieli pewności, co stanie się w domu po szkole. Są tacy, którzy radosne i beztroskie powroty ze szkoły mieli dni, tygodnie, lata. Są tacy, którzy w zaufaniu mogli powierzyć rodzicom każdą tajemnice. Są tacy, którzy to przed rodzicami chowali wszystko. Są tacy, którzy świętowali wszystko razem: porażki i sukcesy. Są tacy, którzy musieli ukrywać jedne a o innych kłamać. A między tymi skrajnościami jest cała gama tych, którzy teoretycznie „nie mają się na co skarżyć” i jednocześnie szereg potrzeb, które w nich były i rosły, nie została zaspokojona. Pominięte w całości albo w części. Dziś ten wpis jest właśnie do tych „pośrodku”. Bo tu się łatwo zgubić.
Tu łatwo zignorować tę małą ranę, która choć mała, to boli aż do śmierci. Tu łatwo pominąć zdanie, które przygwoździło marzenia. Tu łatwo nie zauważyć braku bliskości, która owoce wydaje we wszystkich późniejszych relacjach. To, co nie jest wystarczająco wyraźne, łatwo zignorować a małe rzecz, czynią wielką różnicę. I te małe ciałka ubrane teraz w dorosłość w niekompletnym wyposażeniu potrzeb z dzieciństwa idą w świat. I dobrze. Niech idą. Niech tylko pamiętają, że:
- to, co było puste, można opłakać a potem zapełnić
- to, co było ostre, można ozłościć a potem złagodzić
- to, co było sztuczne, można otulić żalem, a potem ubrać w prawdę.
Jakakolwiek za wami historia dzieciństwa, niezbędna teraz jest miłość. Miłość od siebie dla siebie. Miłość własna albo jak mówią w języku inglisz - self-love. Bo nic tak nie leczy, jak miłość do siebie. A dopiero potem miłość do ciebie.

Jestem psychologiem specjalizującym się w tematyce wstydu i odwagi. Współpracuję z osobami i zespołami świadcząc usługi coachingowe i szkoleniowe zarówno dla klientów prywatnych, jak i biznesowych.