Opowiem Wam dziś historię taką oto: 

Kiedy zrobiłam u Brené Brown uprawnienia do prowadzenia warsztatu "Rosnąc w siłę - Rising Strong™" to powiedziała nam, że dobrze co jakiś czas pojechać do kolegów/koleżanek facylitatorów, którzy prowadzą ten warsztat i przeżyć go sobie już tylko jako uczestnik a nie uczeń. No to… tak żem też zrobiła.

Rosnąc w siłę!

Jesienią 2016 roku poleciałam do Londynu, żeby oddać się w ręce dwóch mych cudownych kolegów (Ade Adeniji i Darren Brady) i popracować warsztatowo jako uczestnik. Lecąc tam zastanawiałam się, skoro to warsztat o trudnościach to z pewnością Wszechświat coś mi zafunduje, żebym miała na bieżąco wszystko co z przeżywaniem trudności się wiąże. Nie musiałam długo czekać.

Wylądowałam na Heathrow, odebrałam bagaż, idę za znakami do metra w myślach powtarzając: cudownie, oh jak cudownie, jak cuuuuudownie, że się z nimi spotkam, że będzie też bliska mi bardzo Trish i że będzie jeszcze tyle innych osób, które chcą dedykować cały weekend na tę pracę. Będę wśród swoich! Znalazłam właściwe zejście, właściwy pociąg, właściwy bilet - wszystko było takie właściwe jak ying i yang. Jednocześnie korzystając ze swoich zwojów mózgowych myślących o tych wspaniałościach, zwijałam w paluszkach zamki mojej walizki. Wiecie… tak się nimi po prostu bawiłam stojąc w wagonie metra i zachwycając się różnorodnością wszystkiego. Miętolę te zamki i w którymś momencie w okolicach 35734 przystanku (bo jednak Heathrow daleko od centrum) wcisnęłam te zamki do takich nacięć, przeznaczonych do zablokowania możliwości otwarcia walizki. Wiecie takie, że jak tam włożysz te zamki to się blokuje i możesz tylko (wcześniej ustalonym i ZAPAMIĘTANYM) kodem otworzyć.

Kiedy usłyszałam klikający dźwięk wciskanych zamków do tych otworów walizki już wiedziałam, że dzieją się rzeczy wielkie… W sensie: wielkie nieba ja pi*rdole jaki jest kod? W tej samej sekundzie na świecie, ktoś gdzieś wychodzi za mąż, ktoś otrzymuje dyplom upragnionej uczelni, ktoś dostaje pracę, ktoś komuś mówi”kocham cię” a u mnie… walizka zostaje przez moje, własne, osobiste palce zamknięta na amen. Podniosła chwila!

Najgorsze, że nie było na kogo zwalić, bo to jednak były moje palce, więc narastająca złość na mnie samą z pewnością była większa niż ten cały ich Big Ben, moja złość była bigger. W ręce miałam tylko torebkę i telefon, wszystko inne w rękach miała moja walizka, a tak naprawdę od teraz to już wszystko było w rękach Boga. Metro jedzie dalej jak gdyby nigdy nic. Ja zaczynam odczuwać przypływy ciepła i zimna i rozpoczynam proces kreatywnego poszukiwania rozwiązań tej jakże jeszcze wtedy zabawnej, choć z każdą sekundą coraz jednak mniej, sytuacji. Najpierw powiem, co nie zadziałało:

  • szarpanie (cholernie mocne to zapięcie)
  • ciągnięcie (producenci nie dopuszczają takiej możliwości)
  • przeklinanie (ku mojemu zdziwieniu i pasażerów też nie pomaga ani po polsku ani po angielsku, ani pod nosem ani nad nosem)
  • próba wyrwania (ale ktoś bardzo zorientowany na wysoką jakość projektował tę walizkę)
  • wzdychanie z frustracją.

Żadna z tych rzeczy nie pomogła. No a ja jechałam dalej myśląc, do czego nie będę miała dostępu przez najbliższe dni. Podpowiem Wam: wszystkiego. Zaczęłam nawet się pocieszać, że to w sumie dobrze. Że skoczę na zakupy i "będę musiała" sobie kupić ciuchy bo wiadomo… no trudno… Ale po chwili radości z myśli o romansie mnie z niejaką Oxford Street wróciłam do tu i teraz. Radość ustąpiła zachwytowi nad profesjonalizmem tego zamknięcia i wku*wem na moje bawienie się zameczkami. Chwilę później wysiadłam o dziwo na właściwej stacji podobnie jak milion innych londyńskich ludzi. Windą wjechaliśmy na poziom ulicy i poruszając się powolutku wyszłam ze stacji. Stanęłam na ulicy próbując się zorientować w którą stronę teraz do hotelu. Nie mogłam się zorientować, bo padał deszcze, było już ciemno, tłum, tłumów i wiecie wszystko u nich na lewo. Moja komórka również się zdenerwowała i nic nie chciała pokazywać, podobnie jak walizka. I kiedy mówię nic, to mam na myśli NIC. Zgasła. Mapy nie miałam, bo przecież pamiętam, gdzie ten hotel a jak nie będę pamiętać, to mam GPSa (sweet summer child ze mnie) a przecież zawsze mogę spytać.

Więc dosłownie na środku tego miejsca z jakiegoś zmęczenia, bezsilności i pogubienia oraz po raz 5739257908457 wymyślania planu B, zaczęły mi cieknąć łzy po policzkach. Jednocześnie zaczęłam szukać kogoś kto znałby odpowiedź na moje pytanie. Zobaczył tę chęć starszy pan w meloniku (serio!) i podszedł do mnie z pytaniem, czy wszystko ok. Ze łzami cieknącymi mi po lewej stronie policzków (z szacunku do lewostronnego ruchu) powiedziałam, że nie i że nie wiem, gdzie jest ta ulica, co na nią zmierzam. Odpowiedział, że są takie dni i żebym mu podała nazwę hotelu i on mi wskaże drogę. Pokazałam i powiedział, że on mieszka obok tego hotelu i może mnie zaprowadzić. Zaprowadził opowiadając o tym, jak już jest na emeryturze i właśnie wracał z muzeum, bo ma się spotkać na kolacji ze swoim synem, którzy przyjechał w odwiedziny… i takie tam.

Dotarliśmy w iście brytyjskim stylu do hotelu. Podziękowałam a on uchylając delikatnie melonik dygnął głową i powiedział: Have a blissful evenening! Uśmiechnęłam się otulając uśmiech wdzięcznością i jednocześnie wiedząc, że będzie blissful bo całą noc spędzę na odkodowywaniu walizki. Jak to teraz piszę, to ja właściwie nie wiem czy to był realny człowiek czy jakiś Anioł. No ale fakty są takie: dotarłam do hotelu, wzięłam kluczyk, weszłam do pokoju ale walizka nadal zamknięta.

Siadam tam na podłodze obok walizki i próbuję sobie przypomnieć kod. Szukając jednak winnego tej całej sytuacji wpadam na pomysł, że powinni regulować jakoś te produkcje walizek i powinien być jakiś telefon awaryjny na takie momenty i że w ogóle to kto korzysta z tych kodów (korzystacie?). Próbuję, próbuję, próbuję, dzwonię do przyjaciela, proszę o koło ratunkowe i eliminuję 50% odpowiedzi. Korzystam ze wszystkiego. Wreszcie kopię walizkę myśląc jaki to ja mogłam wymyślić ten kod… urodziny, miesiące, dzień w którym zjadałam pierwsze lody sernikowe a może data koncertu Nirvana MTV Uplugged. Nie, nie, nie żadne z tych.

Aż wtem… widzę jak po podłodze spokojnie, pełznie do mnie… wijąc się radośnie… taka subtelnie nieśmiała myśl: Przecież ja nie wymyślałam nigdy żadnego kodu… czyli kod to 0000!

Taki był.

Do Talarii na warsztaty "Rosnąc w siłę - Rising Strong™" nie trzeba jechać metrem… i to ogromny atut. A poniżej pozostałe:
Po pierwsze merytorycznie jest znakomity, osadzony w wynikach badań dr Brene Brown z Uniwersytetu w Houston.
Po drugie jest w pięknym miejscu ze spa i basenem i takie tam.
Po trzecie każdy ma swój pokój, tylko dla siebie.
Po czwarte trwa 3,5 dnia więc przełomy mają czas się pięknie wydarzyć.
Po piąte croissanty, jakie podają tam na śniadanie...

Zapraszam na warsztat "Rosnąc w siłę - Rising Strong™"!

Jestem psychologiem specjalizującym się w tematyce wstydu i odwagi. Współpracuję z osobami i zespołami świadcząc usługi coachingowe i szkoleniowe zarówno dla klientów prywatnych, jak i biznesowych.

Podziel się:

Kategorie

Ostatnie posty

1.11.23
Nie blokujmy. Czujmy.
Wyjątkowo w tych ostatnich miesiącach a właściwie już latach obcujemy częściej ze śmiercią niż wcześniej. Ona od zawsze była obecna i taka też będz...
24.10.23
Paweł Kunachowicz - "Zmiana".
"Nie wiem nawet, kiedy zacząłem dopasowywać się do otaczającego świata, kiedy wciąż rezygnowałem z tego, co dawało mi szczęście. Miasto, w którym s...
2023.10.08
Gabor Maté - "Mit normalności".
Kocham Gabora Maté miłością zawodową ogromną. Lekarz, terapeuta, którego dokument „The wisdom of trauma” wspaniale pokazuje zawiłości świata, w któ...

Tagi

Posłuchaj podcastu

Oglądaj mój kanał na YouTube

Na stronie używam ciasteczek, są bez mleka i cukru, słodzone miłością do znaków. Pliki cookies są zapisywane w pamięci przeglądarki internetowej. Chcesz wiedzieć więcej, kliknij tutaj