Ja wiem, że ONI mówią, że jedyną drogą poradzenia sobie z cierpieniem jest przejście przez nie.
Ja wiem, że ONI mówią, że to ważne, że emocje, że nie unikać, że nie tłumić.
Ja wiem, że ONI mówią, żeby z czułością i życzliwością do siebie, jak do osoby, którą się kocha.
Ja wiem.
Ja wiem, bo sama tak ludziom w kółko mówię!
No wiem. Ba! no wierzę, no wiem. Tyle, że jak przychodzi taki dzień jak dziś, czyli jest dopiero 9:40 rano a ja mam ochotę powiedzieć: pier*^”le, dziękuję, wymiękam, wysiadam, to te mądrości jakoś wydają się płaskie. Co nie? Mam ochotę powiedzieć: pierdy srerdy, wolę, żeby mi było przyjemniej a nie nieprzyjemniej. Po co w ogóle mam się do czegoś zbliżać. Zakopać emocje jak Tajga w tle na zdjęciu i po robocie.
A do tego myślisz sobie: spokojnie spokojnie, chwilessszke, chwilesssszkę - droga opaśna w tomy psychologio - ludzkość od zarania dziejów wynalazła poza kołem jeszcze coś innego wspaniałego. Otóż wynalazła tysiąc sposobów na to, żeby ciach emocje na bok, czekolada na stół, serial na ekran i jedziemy do wieczora nic nie czując poza przejedzeniem. Czemu by nie pójść w sprawdzone przez tysiąclecia sposoby?
I wtedy mi się przypominają ONI, że oni jednak mają rację. Bo zanim czekolada i serial to chyba zrobię jedno ćwiczenie - a raczej praktykę mindfulness, które lubię i jednocześnie nie znoszę. Lubię, bo wiem, że pomaga. Nie znoszę, bo wiem, że każe mi się zbliżyć do czegoś, od czego chcę uciec. Nazywa się Self-Compassion Break. I mniej więcej wygląda tak:
Siadasz. Pochylasz się nad sobą i mówisz: To jest moment cierpienia. To trudny moment. To jest część życia. Obym była w tym czasie dla siebie życzliwa, czuła i kochająca.
Obym.
Jestem psychologiem specjalizującym się w tematyce wstydu i odwagi. Współpracuję z osobami i zespołami świadcząc usługi coachingowe i szkoleniowe zarówno dla klientów prywatnych, jak i biznesowych.